poniedziałek, 28 października 2013

O tym, jak zostaliśmy parówkowymi weganami


Że co? No mówię: parówkowymi weganami.
 A było to tak...

... Zaczęło się od tego, że przeszukiwałam internet chcąc dowiedzieć się czegoś o odżywianiu małych dzieci. Zosia skończyła pół roku, więc przyszedł czas, by zaczęła jeść coś poza mlekiem.
 Już przy samym czytaniu o produktach przygotowanych dla niemowląt można dostać wrzodów- wszystko z proszku, ze słoika, z masą cukru bądź soli.

 Nie jestem wybitną fanką gotowania, ale nie wolałabym dawać Zosi byle czego. Tak więc gotuję- marchewki, brokuły, dynie, jabłka itd. Gotuję, gotuję... A potem Zosia nie chce tego jeść. Zje łyżeczkę, dwie i koniec.
 Nasza pani pediatra uważa, że dziecko 7-8 - miesięczne ma jeszcze prawo nie chcieć jeść. Nie ma co się martwić tym bardziej, ze prawidłowo przybiera na wadze.
 Nie martwię się i dalej gotuję.

A co z tymi parówkami?
Przy okazji zaczęłam czytać o odżywianiu dorosłych. Jeszcze nie tak dawno byłam przekonana, że mój organizm potrzebuje mięsa. Im więcej zagłębiam się jednak w ten temat, tym bardziej przekonuje mnie dieta bezmięsna, a nawet wegańska.
"To jak, zostaniemy weganami?" Zapytałam JK. "Możemy zostać" - odpowiedział.
Jak postanowiliśmy, tak następnego dnia rano JK przyniósł ze sklepu na śniadanie parówki. Skoro kupione to trzeba zjeść. W ten sposób zostaliśmy parówkowymi weganami. No bo jednak nie ma co ukrywać. My po prostu lubimy od czasu do czasu zjeść mięso. Świeża ryba lub dobry kawałek wołowiny z grilla - to jest to! A parowki - cóż, wiem ze to samo zło. Ale lubimy.

Pomimo parówkowatości naszej diety, sporo się zmieniło na naszych talerzach. Mięso jemy bardzo rzadko, a i nabiału niewiele. Za to dużo kaszy, w tym jaglanej, roślin strączkowych, i ogólnie warzyw, owoców i nasion, tofu itd. Słowem - parówkowa dieta wegańska!

Dziś: placki z kaszy jaglanej z pastą z papryki i orzechów nerkowców

czwartek, 24 października 2013

Po przerwie...

Im bardziej zaglądałam na bloga, tym bardziej aktualnych postów tam nie było.
Oooo, przepraszam wszystkich, których rozczarowałam swym milczeniem. Powinnam dostać burę!
Zbierałam się, żeby pouzupełniać wszelkie zaległości, ale nie ma to już większego sensu.
Spróbuję tylko krótko podsumować ostatnie 3 miesiące.

Pomimo ciszy na blogu cały czas biegam. W dodatku coraz więcej. Pomijając okresy gdy wyjeżdżaliśmy na wakacje, biegałam w miarę regularnie: 3-4 razy w tygodniu. Od jakiegoś miesiąca biegam nawet 5-6 razy w tygodniu.
Dlaczego tak często? Bo wciąż biegam z wózkiem. W poście poniżej pisałam o tym dlaczego łatwiej byłoby biegać bez wózka. Ale Zosia i tak wychodzi codziennie na spacer o 10:00 i tak czy śmak muszę wyjść. Więc czemu nie wykorzystać spaceru na bieganie? Z resztą CHODZENIE  z wózkiem jest czynnością potwornie nudną!

A więc udaje mi się biegać często. Co jeszcze nie oznacza, że efektywnie. Bo są to krótkie biegi - maksymalnie godzina - i niezbyt szybkie.

Jednak powoli czuję, że powoli wracam do formy. Wróciłam do wagi sprzed ciąży. I choć trochę mogłabym jeszcze zrzucić to przynajmniej nie jestem kaszalotem. Ba! Mieszczę się w swoją sukienkę ze studniówki. Wyobrażacie to sobie? Po 13 latach!

Startami nie mogę się szczególnie pochwalić. Choć jeszcze pół roku temu zarzekałam się, że wystartuję we wrzeniu w maratonie, to szybko okazało się, że daleko mi do maratońskiej formy.

Wystartowaliśmy za z JK i z Zosią w wózku w półmaratonie w Płocku. Cóż to był bieg!
Byliśmy jedynymi "wózkowiczami". Szybko zorientowaliśmy się dlaczego. Nikt poza nami nie był na tyle głupi, by pchać swoją pociechę pod górki, by potem ledwo nadążyć za wózkiem pędzącym w dół, a co najgorsze - tarabanić się po ścieżkach i nierównych płytach.


Było jednak wesoło. Zosia była po drodze karmiona, ludzie bili nam brawo. Bezcennym wrażeniem była mina pierwszego biegacza, który nas minął (były dwa okrążenia i pierwsi nas zdublowali), gdy akurat wspólnie z JK pchaliśmy wózek pod najbardziej stromą górkę śpiewając (i potwornie sapiąc) "Aaa kotki dwa".
Zosia dzielnie zniosła wybryki swoich rodziców. To był mój najsłabszy półmaraton pod względem czasu - skończyliśmy po 2,5 godzinach i byliśmy na szarutkim końcu. A mimo to wspominam ten bieg jako jeden z fajniejszych.
Zosia dostała (już drugi) medal.
Na zdjęciu płacze, ale nie pomyślcie, że maltretujemy dziecko! Bo płakała tylko na końcówce.


No ale co u Zosi?! Zosia ma już 7 miesięcy, i jest już młodą damą z dwoma zębami na przedzie. A obecnie ulubioną dyscypliną sportu jest pływanie...!


Ok. Teraz postaram się pisać bardziej regularnie!