piątek, 5 sierpnia 2016

Relacja z biegu KBL 110 km cz.2

Pierwsza część relacji tu.


Nie myśl o całym dystansie, a jedynie o najbliższym punkcie. O najbliższym kilometrze. O tym jednym kroku. Nie planuj. Stań się dzikim zwierzęciem. Po prostu idź.
Tego nauczyłam się przez lata wędrówek po górach, w zimnych terenach,  jadąc przez Tybet na rowerze. Strach pochłania najwięcej energii.


Osłabiona i odwodniona skupiam się na dojściu do Przełęczy Wilczej na 61. kilometrze. Tuż przed punktem spotykam Agnieszkę, co dodaje mi nieco otuchy.
Na punkcie po raz pierwszy siadam. Jestem zmęczona. Ale czuję, że pozbyłam się wszystkiego co podrażniało żołądek. Wylewam swój izotonik, wywalam żele. Nie tknę już tego. Piję czystą wodę. Potem trochę coli. Wreszcie zjadam bułkę. Potem drugą i trzecią. Czuję jak wracają siły.  Na punkcie siedzę może 15 minut. I ruszam. Wiem, że siedzenie w niczym nie pomoże.
Kolejne kilkanaście kilometrów mija całkiem raźnie. Znów truchtam. Kolejny punkt to miasto Bardo. Bardo, bardo. Spędziłam trochę czasu w Tybecie. Bardo wcale nie kojarzy mi się z miastem na Dolnym Śląsku, a stanem między śmiercią a narodzinami. Czy to jakiś znak? Eee, szkoda energii na myślenie…

A więc dotrzeć do Bardo. W Bardo dzieciaki pościągały taśmy oznaczające trasę, więc nieco kluczę zanim docieram do przepaku. To nic, nie ma co się złościć. Przed samym punktem mijam biegacza, który ostatnio, ponad 20 kilometrów temu, widział mnie rzygającą  i słaniającą się ze zmęczenia. A teraz mam jakieś nawet tempo. Widzę jego zdziwioną minę. I dopiero teraz dociera do mnie, że było naprawdę nie najlepiej ze mną. Na punkcie spotykam Agnieszkę, ale potem ucieka, żeby wykonać wspaniały finisz i na ostatnich 40 kilometrach wyprzedza mnie o 1,5 godziny! (Brawo Aga).

A więc mam za sobą ponad 70 kilometrów, ostre przejścia z żołądkiem. Ale czuję się dobrze. Wiem już, że wolniej lub szybciej – dotrę na metę. Wiem to. A więc może jednak jakieś odrodzenie. Bardo.

Mój małżonek Kuba mówi, że w życiu ludzie się o siebie „zahaczają”. Mają jakieś potrzeby, kogoś potrzebują i jak spotkają na drodze kogoś, kto odpowie na te ich potrzeby to przez jakiś czas idą razem. Na biegu jest tak samo. Są tacy, co od początku nie chcą być sami. Przyłączają się do kogoś, gadają. Przyznam szczerze, że nie przepadam za rozmowami na biegach. Raz, że to męczy, dwa – rozprasza.
Ale gdy przysypiałam na około 50 kilometrze przyłączyłam się do jakiego chłopaka. Rozmawialiśmy o dzieciach  i jakichś pierdołach. Opowiadał, że jak był na początku studiów, urodził mu się syn. Musiał połączyć naukę, pracę i wychowywanie dziecka. I że teraz to on już wszystko wytrzyma, nawet bieg na 100 km. Gadamy zupełnie jakbyśmy usiedli przy piwie. Zwykle nie lubię gadać, ale akurat wtedy rozmowa pomogła mi nie zasnąć. Może i jemu też? A może chciał po prostu pomóc? Potem on został w tyle. Zahaczyliśmy się.

Pod koniec długi odcinek maszerowałam z innym gościem. W zasadzie to kilka kilometrów szłam jakieś 200 metrów za nim. Potem szliśmy lub truchtaliśmy razem, ale prawie się nie odzywaliśmy do siebie, bo na to nie było już siły, ale jakoś raźniej było. To też było zahaczenie.

W okolicach 85-95 kilometra trasa dłużyła mi się niemiłosiernie. Niby „końcóweczka”. Ale jednak 20 km przez góry to ciągle 20 km przez góry. Jest środek dnia, ciepło. Idę, truchtam, idę, truchtam. W górę i w dół, w górę i w dół.
Na ostatnim odcinku (12 kilometrów) nasza trasa połączyła się z trasą biegu na 68 km, maratonu i półmaratonu. Widząc ludzi w pełni sił, biegnących, ich energia jakoś i mnie się udzieliła. Poza tym miałam już tego biegu dość. Wiedziałam, że im szybciej dotrę na metę, tym szybciej odpocznę. Zadzwoniłam do taty, żeby byli z dziewczynami na mecie. Na koniec zaliczyłam nawet sprint. No dobra, może nie sprint, ale szybki bieg.



I jestem. Koniec! Meta.



Pokonanie 110 kilometrów zajęło prawie 22 godziny. Tempo słabiusie. Na mecie byłam na 168. miejscu. Ponad 9,5 godziny za zwycięzcą i 7 godzin po pierwszej kobiecie.  Za mną dobiegło już tylko 16 osób. Plus 19 osób, które nie dotarły na metę.
Ale cieszę się, że nie dołączyłam do tej dziewiętnastki. I jednak pokonanie 100 km, choćby powoli, to jednak pokonanie 100 km.

Złoszczę się na siebie za ten izotonik. Niby wiem, że trzeba mieć wszystko przetestowane. A jednak po prostu olałam przygotowanie. (O tym jak się odwodniłam może świadczyć choćby fakt, że podczas tych 22 godzin tylko raz się wysikałam i to na początku biegu. A potem przez całą noc i dzień, do wieczora – zupełnie nic). Ale nie będę jęczeć, że gdyby nie to, to na pewno byłam pierwsza na mecie (haha). Dostałam po nosie i już.

Jak jechałam na start autokarem, jeden z „mięśniaków” powiedział: jak nie będzie cierpienia to nie będzie co wspominać”.


Zaraz za metą - karmienie :)
PS. Nie myślcie sobie, że jak dotarłam do mety to mogłam sobie poodpoczywać. O nie! Najpierw trzeba było nakarmić, wykąpać i położyć spać dziewczyny...
PS2. Mój stan po biegu był o wiele lepszy niż po Rzeźniku (wtedy było o wiele większe tempo, ale i zakwasy spore. A teraz – trochę pęcherzy, ale ogólnie dobrze.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Relacja z biegu KBL 110 km cz.1


Bieg KBL (od Kudowa-Bardo-Lądek Zdrój) odbył się w  ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich.

Dlaczego wzięłam w nim udział?

Trochę dlatego, że marzy mi się  Bieg Granią Tatr, a potrzebne były mi punkty, i na tym właśnie biegu mogłam je dość łatwo zdobyć. Poza tym kręciło mnie pokonanie ponad 100 kilometrów.

Czy byłam przygotowana?
Totalnie nie. Najdłuższym dystansem pokonanym po urodzeniu Marysi (niecałe 11 miesięcy temu) był półmaraton. Biegi powyżej 10 km pewnie mogłabym zliczyć na palcach dwóch dłoni. Większość biegów w tym roku pokonałam z wózkiem typu gondolka. Nie miałam żadnego planu treningowego. Nawet na blogu nie wspominałam, że mam plan wziąć udział w KBL, bo było mi trochę głupio.

Jak to było?
Do Lądka przyjechałam 5 dni przed biegiem, razem z córkami i z rodzicami, którzy mieli zająć się dziewczynami podczas mojej nieobecności. Na wyjazd pakowałam się w pośpiechu, bo wcześniej byłam z dziewczynami na innym wyjeździe. W dodatku pakowanie się odbywało się w nocy, gdy dzieciaki spały (małżonek akurat szedł Główny Szlak Beskidzki). W związku z tym nie zorganizowałam sobie swojego izotoniku. Nie mogłam również znaleźć czołówki. Już w Lądku kupiłam nieznany mi izotonik (mojego nie było). A czołówkę pożyczyłam od znajomych.

Na starcie
Wystartowaliśmy o godz. 20:00. Ale wcześniej, o 17:00 był wyjazd z Lądka do Kudowy. Przed samym wyjściem (jak zwykle) przede wszystkim chciałam dopilnować czy rodzice wiedzą gdzie są pieluchy, gdzie ulubiona książeczka Zosi i tego typu matczyne zmartwienia. Na szczęście wszystkie swoje rzeczy wzięłam i ruszyłam do autokarów.
I już tam – pierwszy stres: umięśnieni kolesie z mega wypasionym sprzętem, w koszulkach z mega startów na ileśtam (bardzo dużo) kilometrów. A ja - w spodenkach z decathlonu, butach na asfalt i w koszulce (tylko!) z maratonu. W dodatku mama dała mi na drogę bułki w siatce z Biedronki. No i tak szwendałam się z reklamówką z Biedry łypiąc na zwartych i gotowych mięśniaków.
Czy dam radę? Tego nie byłam pewna. Niby dwa lata temu przebiegłam Rzeźnika (ok80 km) i Łemkowynę (ok. 70 km). No ale to było dziecko temu.
Na szczęście spotkałam Agnieszkę, dzięki temu jakoś przestałam się stresować. Starałam się tylko jeszcze przed startem jak najbardziej nawodnić i popijałam izotonik.

Łatwy początek
Zaczęło się łatwo, mimo, że sporo pod górę. Musiałam się hamować, żeby zanadto nie pędzić . Podejście do schroniska Pasterka, a zaraz potem na Szczeliniec poszło mi bardzo lekko i zaczęłam pierwsze punkty kontrolne z dużym zapasem czasu. Napawałam się widokiem wielkiego, żółtego księżyca. Bieg przez Góry Stołowe był świetną zabawą pomiędzy skałami. Na tych pierwszych punktach nie byłam głodna i (poza swoimi żelami) zjadłam tylko kilka kawałków arbuzów i napiłam się trochę coli. 

Coraz gorzej…
I po tych łatwych mniej więcej 20 kilometrach wszystko zaczęło się kaszanić. Zaczął mnie boleć żołądek. Czułam jak izotonik i żele stworzyły wybuchową mieszankę. Tempo spadło. Ale jakoś starałam się maszerować.
Od dawna było już ciemno. Pożyczona czołówka nie dawała się zbyt dobrze dopasować do mojej głowy i latała w gorę i w dół. Ostry ból żołądka plus majtająca się latarka spowodowały piękne glebnięcie się. „No ładnie się przygotowałaś, mamuśka” – pomyślałam. Każdy szczegół jest ważny i każde niedociągnięcie może być katastrofalne w skutkach. Na szczęście upadek nie był groźny. Zryłam sobie tylko skórę na jednym kolanie.
Czołówka i upadek to było jednak preludium kryzysu…

Kryzys jakiego nie miałam…
Środek nocy. Dotarłam do punktu w Ścinawce. Ostatnie 20 km przebiegłam bez jedzenia. Prawie bez picia. Zobaczywszy jednak jedzenie naszły mnie jeszcze większe mdłości. I w końcu znów nic nie zjadłam. W dodatku na punkcie były banany pokrojone na małe kawałki i arbuzy i nie bardzo dało się cokolwiek zabrać na później. Wypiłam trzy kubki herbaty z nadzieją, że kłopoty żołądkowe jakoś miną. Nie chcąc tracić czasu, ruszyłam dalej.

Ale szło mi wolno i coraz bardziej czułam ucisk w górnej części brzucha. Starałam się jakoś przeć do przodu i nie zwymiotować. Bałam się odwodnienia.

Ale przy stromym zbiegu to, co miałam w żołądku zostało totalnie zszejkowane i zaczęłam najnormalniej w świecie rzygać na lewo i prawo. Trwało to ładnych kilka kilometrów – trochę biegłam, trochę rzygałam.

Zrobiło się już jasno, dzięki czemu nieco łatwiej się było poruszać. Już tylko szłam. Na bieg nie było siły. W dodatku raz na jakiś czas stawałam i sapałam. Oczy zaczęły mi się kleić i musiałam klepać się po policzkach, żeby nie zasnąć. „Czyżby aż tak senność mnie zmogła?” – zastanawiałam się. Nie. Raczej to odwodnienie i wycieńczenie. Nie piłam nic poza 3 kubkami herbaty i kilkoma łykami wody przez jakieś 6 czy 7 godzin...