czwartek, 4 sierpnia 2016

Relacja z biegu KBL 110 km cz.1


Bieg KBL (od Kudowa-Bardo-Lądek Zdrój) odbył się w  ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich.

Dlaczego wzięłam w nim udział?

Trochę dlatego, że marzy mi się  Bieg Granią Tatr, a potrzebne były mi punkty, i na tym właśnie biegu mogłam je dość łatwo zdobyć. Poza tym kręciło mnie pokonanie ponad 100 kilometrów.

Czy byłam przygotowana?
Totalnie nie. Najdłuższym dystansem pokonanym po urodzeniu Marysi (niecałe 11 miesięcy temu) był półmaraton. Biegi powyżej 10 km pewnie mogłabym zliczyć na palcach dwóch dłoni. Większość biegów w tym roku pokonałam z wózkiem typu gondolka. Nie miałam żadnego planu treningowego. Nawet na blogu nie wspominałam, że mam plan wziąć udział w KBL, bo było mi trochę głupio.

Jak to było?
Do Lądka przyjechałam 5 dni przed biegiem, razem z córkami i z rodzicami, którzy mieli zająć się dziewczynami podczas mojej nieobecności. Na wyjazd pakowałam się w pośpiechu, bo wcześniej byłam z dziewczynami na innym wyjeździe. W dodatku pakowanie się odbywało się w nocy, gdy dzieciaki spały (małżonek akurat szedł Główny Szlak Beskidzki). W związku z tym nie zorganizowałam sobie swojego izotoniku. Nie mogłam również znaleźć czołówki. Już w Lądku kupiłam nieznany mi izotonik (mojego nie było). A czołówkę pożyczyłam od znajomych.

Na starcie
Wystartowaliśmy o godz. 20:00. Ale wcześniej, o 17:00 był wyjazd z Lądka do Kudowy. Przed samym wyjściem (jak zwykle) przede wszystkim chciałam dopilnować czy rodzice wiedzą gdzie są pieluchy, gdzie ulubiona książeczka Zosi i tego typu matczyne zmartwienia. Na szczęście wszystkie swoje rzeczy wzięłam i ruszyłam do autokarów.
I już tam – pierwszy stres: umięśnieni kolesie z mega wypasionym sprzętem, w koszulkach z mega startów na ileśtam (bardzo dużo) kilometrów. A ja - w spodenkach z decathlonu, butach na asfalt i w koszulce (tylko!) z maratonu. W dodatku mama dała mi na drogę bułki w siatce z Biedronki. No i tak szwendałam się z reklamówką z Biedry łypiąc na zwartych i gotowych mięśniaków.
Czy dam radę? Tego nie byłam pewna. Niby dwa lata temu przebiegłam Rzeźnika (ok80 km) i Łemkowynę (ok. 70 km). No ale to było dziecko temu.
Na szczęście spotkałam Agnieszkę, dzięki temu jakoś przestałam się stresować. Starałam się tylko jeszcze przed startem jak najbardziej nawodnić i popijałam izotonik.

Łatwy początek
Zaczęło się łatwo, mimo, że sporo pod górę. Musiałam się hamować, żeby zanadto nie pędzić . Podejście do schroniska Pasterka, a zaraz potem na Szczeliniec poszło mi bardzo lekko i zaczęłam pierwsze punkty kontrolne z dużym zapasem czasu. Napawałam się widokiem wielkiego, żółtego księżyca. Bieg przez Góry Stołowe był świetną zabawą pomiędzy skałami. Na tych pierwszych punktach nie byłam głodna i (poza swoimi żelami) zjadłam tylko kilka kawałków arbuzów i napiłam się trochę coli. 

Coraz gorzej…
I po tych łatwych mniej więcej 20 kilometrach wszystko zaczęło się kaszanić. Zaczął mnie boleć żołądek. Czułam jak izotonik i żele stworzyły wybuchową mieszankę. Tempo spadło. Ale jakoś starałam się maszerować.
Od dawna było już ciemno. Pożyczona czołówka nie dawała się zbyt dobrze dopasować do mojej głowy i latała w gorę i w dół. Ostry ból żołądka plus majtająca się latarka spowodowały piękne glebnięcie się. „No ładnie się przygotowałaś, mamuśka” – pomyślałam. Każdy szczegół jest ważny i każde niedociągnięcie może być katastrofalne w skutkach. Na szczęście upadek nie był groźny. Zryłam sobie tylko skórę na jednym kolanie.
Czołówka i upadek to było jednak preludium kryzysu…

Kryzys jakiego nie miałam…
Środek nocy. Dotarłam do punktu w Ścinawce. Ostatnie 20 km przebiegłam bez jedzenia. Prawie bez picia. Zobaczywszy jednak jedzenie naszły mnie jeszcze większe mdłości. I w końcu znów nic nie zjadłam. W dodatku na punkcie były banany pokrojone na małe kawałki i arbuzy i nie bardzo dało się cokolwiek zabrać na później. Wypiłam trzy kubki herbaty z nadzieją, że kłopoty żołądkowe jakoś miną. Nie chcąc tracić czasu, ruszyłam dalej.

Ale szło mi wolno i coraz bardziej czułam ucisk w górnej części brzucha. Starałam się jakoś przeć do przodu i nie zwymiotować. Bałam się odwodnienia.

Ale przy stromym zbiegu to, co miałam w żołądku zostało totalnie zszejkowane i zaczęłam najnormalniej w świecie rzygać na lewo i prawo. Trwało to ładnych kilka kilometrów – trochę biegłam, trochę rzygałam.

Zrobiło się już jasno, dzięki czemu nieco łatwiej się było poruszać. Już tylko szłam. Na bieg nie było siły. W dodatku raz na jakiś czas stawałam i sapałam. Oczy zaczęły mi się kleić i musiałam klepać się po policzkach, żeby nie zasnąć. „Czyżby aż tak senność mnie zmogła?” – zastanawiałam się. Nie. Raczej to odwodnienie i wycieńczenie. Nie piłam nic poza 3 kubkami herbaty i kilkoma łykami wody przez jakieś 6 czy 7 godzin...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz