Lalalala! Jestem Rzeźnikiem!!!
Ale po kolei.
Rzeźnik to kultowy bieg o długości 78 kilometrów, 3 km w
pionie w dół i tyle samo w górę. Prowadzi czerwonym szlakiem przez niemal całe
Bieszczady – od Komańczy, przez Cisną – do Ustrzyk Górnych. Rzeźnika biegnie
się w parach. Razem na starcie, razem w drodze, razem na mecie. Jeśli partner
schodzi z trasy – my też.
Miałam biec z moją siorą. Byłaby na pewno super siostrzana
przygoda. Niestety siora nabawiła się kontuzji i 3 tygodnie przed „rzeźnią” zaczęłam
szukać partnerki.
Poszukiwania nie trwały długo. Asia Kozanecka, która za 2
miesiące startuje w Ironmanie, zgodziła pobiec ze mną. O lepszej zawodniczce
nie mogłam marzyć – Asia chodzi po górach (w tym roku weszła na Aconcaguę), od
dawna biega, uprawia triathlon. W dodatku już dwa razy była na Rzeźniku, więc wiedziała
o co biega.
W ramach przygotowań przebiegłyśmy się 20 kilosów po
Kampinosie. Ledwie za Aśką człapałam. No to będzie „grubo” w Bieszczadach –
myślałam.
Na szczęście ustaliłyśmy co i jak. Powiedziałam, że moim celem
jest dobiegnięcie do mety. Asia nie chce z kolei nabawić się kontuzji przed
Ironmanem. Plan: biegniemy na spokojnie, byle zmieścić się w limicie czasu (16
godzin).
JEDZIEMY
Jedziemy we cztery. Nasz zespół i Iza z Zosią, które też
pobiegną. Kilka godzin w aucie. Staram się przespać, ale nerwy nie pozwalają.
Jesteśmy w Cisnej. Tłum biegaczy, bo wystartuje 600
zespołów, czyli jest nas 1200 plus jakieś 500 osób, które wystartują w sobotę w
Rzeźniczku (bieg na 26 kilometrów) plus osoby towarzyszące.
Staramy się dopchać do knajpy. Każda z nas zamawia po dużej
pizzy. Jedzenie sięga mi już do gardła, ale jutro trzeba będzie mieć siłę.
Miejsce odpraw, odbierania pakietów itd. w Cisnej |
Na trasie Rzeźnika są cztery punkty (Żebrak, Cisna, Smerek,
Berehy), gdzie można się napić i coś zjeść. W Cisnej i Smereku można zostawić
swoje rzeczy. My z Aśką już mamy wcześniej wszystko obmyślone. Więc zapakowane
torby oddajemy do wyznaczonych miejsc i szybciutko idziemy do pensjonatu, bo pobudka
o 1 w nocy!
Wieczorem denerwuję się i mam rozstrój żołądka. Cholera! Mam
nadzieję, że z tej pizzy coś zostało. Myślę, czy uda mi się dobiec do mety. Czy
jakaś kontuzja nie zmusi mnie do zejścia z trasy. I czy będę mieć po drodze
sraczkę. Na szczęście przed 22 udaje mi się zasnąć.
W workach zapakowane są rzeczy biegaczy - niedługo pojadą na przepaki w Cisnej i Smereku. |
START
Pobudka o 1. Przespałam się 3 godziny. Aśce w ogóle nie
udało się zasnąć. No nic. Ona jest silniejsza to da radę. Wszystko mamy już
przygotowane – koszulki, buty, plecaki z wodą i inne pierdoły. Śniadanie jakoś
nie wchodzi. W końcu jest środek nocy.
O 2 w nocy odjeżdżają autobusy z Cisnej do Komańczy – na start.
Bałam się, że będzie bałagan organizacyjny, bo niełatwo przewieźć takie tłumy.
Ale wszystko poszło bardzo sprawnie. Około 3 w nocy jesteśmy w Komańczy.
Rozgrzewają nas rytmy bębnów. W brzuchu mi się przewraca, trochę mi niedobrze.
To z nerwów.
3:30 – start!!!
Nareszcie można biec. Po kilku kilometrach przechodzą mi
wszystkie dolegliwości żołądkowe. Biegniemy drogą w niezłym tłumie. Nawet
gdybyśmy chciały – nie da się pędzić. No i dobrze – nerwy nas nie poniosą. Około
4 robi się jasno. Dobrze, że nie wzięłyśmy czołówek (jak wiele osób). To tylko
niepotrzebny ciężar.
Jesteśmy oszczędne – wzięłyśmy bardzo mało rzeczy. Sporo
gratów spakowałyśmy na „przepaki” na wszelki wypadek (jak się potem okazało – z
większości nie skorzystałyśmy). Oszczędzamy też siły. Pod górę idziemy szybkim
marszem. Po płaskim i w dół – biegniemy.
Po 2,5 godzinach docieramy do pierwszego punktu – do przełęczy
Żebrak. Te 2,5 godziny zleciały szybciutko. Nie tracimy tu czasu. Bierzemy kilka łyków. Ja
uzupełniam worek z piciem. I po około 2 minutach lecimy dalej. Do limitu czasu
mamy 45 minut zapasu.
Od początku staram się nie myśleć o dystansie 78 kilometrów.
To zbyt przerażające. Myślę etapami: do przebiegnięcia jest 16 kilometrów,
potem 15, dalej 24 itd.
Przed startem. Staram się opanować nerwy! |
CISNA
Już czuję, że jest dobrze. Czasem mam słaby dzień i nie
wiedzieć czemu – po prostu nie mam siły. Ale od Żebraka czuję, że jest ok. To
jest mój dzień. Staram się przypomnieć sobie wszystkie swoje wycieczki górskie,
wszystkie trudne biegi. W myślach sumuję te doświadczenia. To mi dodaje sił.
Ultramaraton po płaskim? To musi być katorga! W górach jest
dobrze – pod górę męczą się płuca i serce, ale nogi w miarę odpoczywają. W dół mięśnie nóg bardziej się męczą, ale serce
odpoczywa. I tak na zmianę. W sumie – jest super. Kilometry mijają jakoś
szybko. Myśli skoncentrowane są na każdym kroku.
Oby tylko się nie potknąć, nie
poślizgnąć, nie skręcić kostki!
I tak dobiegamy do Cisnej. Tu sporo osób kibicuje. Aśkę
niosą emocje. Biegniemy asfaltem. Pruję za
nią jakieś 5 min na kilometr. Asiaaaa, zaczekaaaaj!
W Cisnej jest pierwszy przepak. Sprawę załatwiamy w trymiga.
Dolewam izotonik do wora. Biorę o plecaka banana i żel.
Przed biegiem miałam plan jeść „naturalne” rzeczy – banany,
suszone morele i batoniki. Moje wcześniejsze doświadczenia z żelami były
nienajlepsze. Teraz jednak na batoniki nie mogłam spojrzeć. Jadłam banany po
troszeczku. Żele „wchodziły” mi niespodziewanie dobrze.
Na przepaku spędziłyśmy 4 minuty i poleciałyśmy dalej. Taką
strategię stosowałyśmy do końca – powoli, powoli, ale cały czas do przodu.
Siedząc lub stojąc meta się nie zbliża, a organizm wychładza zamiast
wypoczywać. Lepiej biec lub choćby iść niż marnować czas na przepaku. Aha, w
ramach oszczędzania czasu sikałyśmy razem (znaczy się w tym samym czasie).
W Cisnej miałyśmy niemal 1,5 godziny zapasu do limitu czasu.
DO SMEREKA
Z Cisnej do Smereka jest najdłuższy odcinek: 24 kilometry.
Chyba ten etap najbardziej mnie znużył. I teraz nawet nie mogę sobie za bardzo
przypomnieć jak wyglądała ta trasa. Poza tym, że ostatnie kilka kilometrów
przed Smerekiem była utwardzona droga, którą prawie w całości przebiegłyśmy. Momentami
senność dawała się we znaki. Ale dość łatwo udało się to opanować.
Po drodze mijamy wiele osób, wiele ekip wyprzedza nas. Jest
miła atmosfera, biegniemy grupkami, ucinamy sobie krótkie pogawędki.
W Smereku miałyśmy już 2 godziny zapasu do limitu czasu. Wiedziałam już, że meta jest nasza. Że teraz
choćby nie wiem co, doczłapię do końca. Mimo że wiedziałam, że największe
podejścia przed nami. Teraz to już nie odpuszczę!
Na przepaku w Smereku również nie traciłyśmy czasu. Miałam
tu zapakowane buty na zmianę. Ale ponieważ stopy nie były obolałe, nie było
sensy marnować kilku minut na zmianę obuwia. Znów – napełnienie wora, żel – i w
drogę. To już nasza dziewiąta godzina biegu…
DO BEREHÓW
Podejście na Połoninę Wetlińską. O biegu nie ma mowy. Ale
idziemy powolutku, byle do przodu. Staram się nie zatrzymywać. Aśka większość
trasy jest przede mną. Ale to mnie mobilizuje, by gonić. Podejście jest strome,
ale dość szybko zlatuje. Wcześniejsza trasa wiodła w większości lasem. Teraz
zaczynają się wspaniałe, bieszczadzkie widoki (choć 99% czasu patrzę pod nogi).
Wraz z widokami zaczyna się chłodny, wilgotny wiatr. Na szczęście mamy kurtki.
Na połoninie truchtamy.
Zbieganie już nie jest teraz takie łatwe. Nogi zaczynają boleć. Lewe kolano pobolewa, a na dole w Berehach już dość mocno boli.
Zbiegamy do Berehów. To już ostatni punkt! Biorę: żel (nic innego nie mogę przełknąć), apap (na kolano), piję Tigera (by się rozbudzić) i to wszystko popijam izotonikiem. Ciekawe co na to mój organizm? Organizm dostał skrzydeł. Zostało jedynie 9 kilometrów!
Mamy nieco straty w zapasie czasu. Miałyśmy zaoszczędzone 2
godziny, a teraz tylko godzinę i 40 minut.
META!
Wejście na Połoninę Caryńską. Jest stromo, ale cisnę.
Pierwszy raz Asia jest za mną. Jesteśmy na górze. Teraz to już ostatnia
prosta!! Asia rzuca hasło: możemy złamać 14 godzin. Ja odpowiadam, że nie wiem
czy dam radę, ale myślę „zrobię wszystko, żeby dać radę”. Wiadomo, że meta jest
nasza na luzaku. Teraz możemy powalczyć o czas.
Bardzo zadowolone na mecie, z medalami. |
Na połoninie truchtamy. Kolano boli, aż płakać się chce.
Najgorszy odcinek to strome zejście do Ustrzyk. Dobrze, że mam kijki, to jakoś
odciąża nogi i kolana. Mijamy turystów i dopytujemy – ile zostało kilometrów??
Nie wiemy dokładnie. Odległości na zegarkach nie są precyzyjne. Zostało 15
minut do 14 godzin. Ale ile kilometrów. Ach, nieważne. I tak biegnę tak szybko
jak potrafię. Już słychać głosy. Jest, jest meta. Jeszcze tylko kilka głupich
mostków.
I
jeeeeeeeeeeesteśmyyyyyy!!!! Udało się!
Cieszę się jak mało kiedy. Dostajemy medale. Piwo o nazwie „Rzeźnik”.
Jest wspaniale, cudownie. Nie dość, że przebiegłam to jeszcze w przyzwoitym
czasie, poniżej 14 godzin. (dokładniej: 13:56 brutto; netto nie liczyli, ale
byłoby ładnych kilka minut mniej).
Boję się usiąść, bo ciężko będzie wstać. Od razu marznę,
więc ubieram się ciepło. Jedziemy autobusami do Cisnej. Prysznic. Wydaje mi się,
że mogę zjeść przysłowiowego konia z kopytami. Ale żołądek dziwnie skurczony.
Ciężko cokolwiek przełknąć. Idziemy na zasłużony odpoczynek.
Nie muszę chyba wyjaśniać jak wyglądało poranne wstawanie z
łóżka. Takich zakwasów chyba w życiu nie miałam. Ale radość jest przeogromna!
Jest superrrrr! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz