wtorek, 28 października 2014

Tralala. Ultrałemkowyna. 70 kilosów przez Beskid Niski.

Jadą, jadą misie, trala lalala.

Też tak czasem macie, że w czasie biegu "przyklei" się do was jakaś piosenka? Co poradzić, że podczas Ultrałemkowyny przykleily się do mnie misie? Wałkowałyśmy z Zosią tę piosenkę kilkaset razy akurat przed zawodami. I chodziła mi po głowie cały bieg, tyle ze w wersji: "biegną, biegną misie".

No to biegniemy.

Ultrałemkowyna to bieg na dystansie 70 kilometrów od Chyrowej do Komańczy (są też trasy o długości 29 km i 150 km). W tym roku odbył się po raz pierwszy. Na bieg zapisałam się już dość dawno temu i zdążyłam nawet zrobić rozpoznanie trasy, co potem ogromnie się przydało.
Bieg odbywał się w sobotę, ale pojechaliśmy z Izką już w czwartek, aby mieć jeden dzień luzu przed biegiem. To też bardzo dobrze się sprawdziło.

Akurat przyszło spore ochłodzenie i wiele osób narzekało, że będzie za zimno na bieganie. Długo zastanawiałam się, co założyć na siebie i czy wziąć dodatkową bluzę do plecaka gdybym marzła. W piątek jednak przebiegłam się niecałe pół godziny i wiedziałam już, że nie powinnam zmarznąć i że wezmę minimum ubrań (kurtka z kapturem i bluza z długim rękawem i tak były obowiązkowe).
Chyrowa, niewielka miejscowość w okolicy Dukli została w piątkowe popołudnie opanowana przez biegaczy, a w jedynym barze wyjedzono całą pizzę. Pakiety odebrane, numer startowy jest. Dojeżdżają nasze koleżanki - Agnieszka i Kaśka oraz Aśka. Idziemy jak najszybciej spać (choć nerwy nie pozwalają długi zasnąć).

Przed startem


O 7 rano start. Jest rześko ale po niecałej pół godzinie zdejmuję kurtkę. Jest pierwsza górka. Odwracam się – za mną niecałe 10 osób. Spokojnie, spokojnie. Powtarzam sobie – jeszcze będzie czas na wyprzedzanie. I nie mija godzina jak zaczynam powoli wyprzedzać ludzi.

Trasa jest świetnie oznaczona – poza samymi oznaczeniami turystycznego szlaku są rozwieszone taśmy, a w ziemię wbite chorągiewki. To głównie dla trasy 150 km – część z nich będzie pokonywać te tereny nocą.
Jest chłodno, ale to mi pasuje – w upale zbyt łatwo tracę wodę. Błoto jest od samego początku straszliwe. Co chwila ktoś ląduje w całości w błocku. Kolana muszą wykonywać dodatkową robotę – stabilizacja na niestabilnym podłożu.

Najstromsze podejście – na szczyt Cergowej mija mi szybciutko. Na szczycie – malownicza szadź ozdobiła drzewa i krzaki. Krajobrazy co chwila się zmieniają – a to las, a to łąki, a to wieś. Jest pięknie.
Na Rzeźniku z pewnością za mało jadłam. Teraz mam sporo małych przekąsek (m.in. mini tłiksy i mini marsy), trochę żeli i staram się przynajmniej raz na godzinę coś zjeść. I oczywiście dużo pić. Pierwszy punkt żywnościowy jest w Iwoniczu Zdrój. Ciepła herbata i bułka z serem bardzo mi smakują. W zasadzie nie zatrzymałam się na punkcie – nawet herbatę wypiłam w marszu. Fajnie, że organizatorzy pomyśleli o wielu szczegółach – na przykład o koszach na śmieci za punktem żywnościowym.


Czasem biegnę przez jakiś czas za kimś, ale ogólnie staram się napierać w swoim tempie. Za Iwoniczem przez niemal godzinę biegnę sama. Jest dobrze. Dzięki rekonesansowi pamiętam trasę i łatwiej mi wyobrazić sobie ile mi zostało. Oceniam, że mam spore szanse zmieścić się w 11 godzianch, ale w górach to nigdy nic nie wiadomo. Z resztą najlepiej nie myśleć o mecie tylko o kolejnych etapach. Albo nawet – najbliższych krokach. Zatapiam się we własne myśli.

Biegną, biegną misie, trala lalala
Śmieją im się pysie, cha cha cha cha cha
Przyjechały do lasu, narobiły hałasu,
Przyjechały do boru, narobiły rumoru.

Na ścieżce spotykam Kaśkę, z którą biegłyśmy na biegu na orientację. Teraz też biegnie z psem Łyskiem. Spory kawałek podążamy razem. Jest raźniej. Mnie trochę lepiej idzie na podejściach. Kaśka za to pruje w dół. I tak co chwila się mijamy. Wychodzi piękne słońce. Docieramy do drugiego punktu żywnościowego w Puławach Górnych – to tu przed chwilą wystartowała grupa na dystansie 29 km.
Tutaj nie sposób się było nie zatrzymać na dłużej. Jest żurek, pieczone ziemniaki, ogórki, herbata. Wszystko mi smakuje (przeciwieństwie do Biegu Rzeźnika gdy nic nie mogłam przełknąć).

Jedzą, jedzą misie, trala lalala
Śmieją im się pysie, chacha chachacha
Zjadły wszystkich plastrów sześć
I wołają: „Dajcie jeść”

Staram się jednak jak najszybciej „lecieć” dalej. Kaśka zostaje jeszcze na punkcie i tracę ją z oczu. Zaczyna dość niepokojąco boleć mnie kolano. Póki idę do góry lub biegnę po płaskim – wszystko jest ok. Ale zbiegi coraz gorzej mi idą. Wkrótce zaczynam syczeć z bólu. Biorę dwa Apapy.
Na Rzeźniku też bolało mnie kolano, ale od jakiegoś 65 kilometra. A tu boli od 35 kilometra.






Zgrywam się z dwiema dziewczynami i długi odcinek biegniemy razem. Jedna z nich jest niesamowita: błoto, nie błoto – pruje do przodu. Teren pod górę – szybciutko idzie. Pierwsze metry płaskiego – już leci biegiem. Zmobilizowała mnie do sporego wysiłku i potem na mecie jej dziękowałam, bo świetnie mi się za nią biegło i dzięki niej miałam mobilizację do spidowania. Na podejściu czuję się mocna i zostawiam nieco w tyle te dwie dziewczyny. W ogóle czuję się pełna sił. Gdyby nie to cholerne kolano! Strome zejście do trzeciego punktu żywieniowego jest okropne. Dziewczyny mnie wyprzedzają. Zaciskam zęby. Na punkcie – poza żarciem – biorę kolejne dwa Apapy.
Znów jest podejście i znów wyprzedzam ludzi. Dzięki Apapowi ból jest mniejszy, ale wciąż nie można mówić o żadnym komforcie. Do mety zostało 10 kilosów i jakoś znów znajduję się sama na szlaku.

Biegną, biegną misie, trala lalala
Śmieją im się pysie, cha cha cha cha cha

No nie do końca się śmieją. Dopadło mnie dziwne zmulenie. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że po prostu byłam zmęczona po 8-9 godzinach biegu. Ale wtedy przyszła mi do głowy myśl, że może przesadziłam z tymi Apapami w trakcie wysiłku. Że może zaraz dostanę zawału? Albo stracę przytomność? W dodatku zostałam sama. Pomyślałam, że jeśli przesadziłam z prochami, to muszę jak najszybciej dotrzeć na metę. I to była fajna mobilizacja. Znów zbieram się i próbuję przyspieszyć. O szybkim biegu już nie ma mowy. Wykonuję coś w stylu przykurczonego truchtu.

Krajobrazy całą drogę były malownicze. Przebiegam przez wielką polanę, na której luzem biegają konie. Jeden z nich stoi przy samej ścieżce i patrzy się na mnie z obojętnością. Ma piękne niebieskie oczy.
Wiem, że do końca został już tylko ostatni zbieg lasem (pełnym błota rzecz jasna). Ten ostatni zbieg jest masakryczny. Kolano już nie boli, a napier..ala. Wszystko to, co nadrobiłam na podejściach tracę – wyprzedzają mnie kolejne osoby.

Ale wreszcie jest asfalt. Gdyby nie jeden chłopak, który rzucił mi „zaraz meta, nie marudź tylko biegnij za mną to pewnie ostatnie kilkaset metrów bym już szła. Byłam zmęczona i obolała. Wreszcie wbiegam do Komańczy. Jest meta! 10 godzin 23 minuty. Na mecie kilka znajomych twarzy – w tym Agata, która cyka mi fotkę.
Ni z tego ni z owego zrobiło się cholernie zimno. Idę po depozyt. Depozyty niestety są cholernie daleko. To znaczy pewnie to było blisko, może kilometr, ale w takim stanie jest to spory wysiłek. Zaczyna mnie telepać z zimna. Jest moja kurtka i suche ciuchy. Siadam na krześle i dopiero teraz czuję, że to już koniec. Udało się! Czas nie najgorszy. Na pewno byłoby lepiej gdyby nie kolano. Ale to jest nauczka. Trzeba ćwiczyć zbiegi, siłę nóg.

Wreszcie metaaaaa!
W Chyrowej jestem głodna jak wilk. Duża porcja zupy i pierogi. A w domu jeszcze kilka kanapek. W niedzielę zjadłam śniadanie i trzy obiady.
Kolano nie boli już w ogóle. Nic mu się nie stało. Tylko pewnie mięśnie przestały wytrzymywać. Jeden paznokieć schodzi. No cóż, jakieś straty muszą być.
Podziwiam ogromnie tych z trasy 150 kilometrów. To jest doprawdy wyczyn. Ale dla mnie to jeszcze za duże wyzwanie, póki co  jestem ultra-przedszkolakiem. Ale misie biegną, więc i ja biegnę – trala lalala.

Krótkie podsumowanie:
- To był mój trzeci bieg ultra, a drugi, który ukończyłam. Trasę o długości około 69 kilometrów oraz przewyższenia +2250m/-2250m pokonałam w 10 godzin i 23 minuty.
- Bieg Ultrałemkowyna na dystansie 70 km ukończyło 166 osób. Ja byłam na 98. miejscu. Było 34 kobiet, ja byłam piętnasta.
- Podobają mi się biegi ultra.

Podziękowania:
Dla Izki za wspólny wyjazd
Dla Agniechy za rękawiczki i miłe spotkanie,
Dla Aśki K. – za kawałeczek wspólnego biegu (szacun za bieg z przeziębieniem i po takim ciężkim sezonie)
Dla Kaśki – za spory kawałek wspólnego biegu
Dla Agaty za miłe powitanie na mecie
Dla Patryka za wspólny powrót do Chyrowej
Dla Darka i Krzyśka za interesujące rozmowy podczas podróży samochodem ;)
I dla organizatorów za bardzo fajny bieg w pięknych okolicznościach przyrody. Wszystko było bardzo fajnie przygotowane, wiele szczegółów przemyślanych. Żurek był cudowny. Herbata fest. Oznaczenie trasy bardzo dobre. Gdyby nie depozyty tak daleko od mety – mogłabym całować po stopach ;)


niedziela, 12 października 2014

Pierwszy raz - na orientację.

W tym tygodniu to już mój drugi pierwszy raz. W czwartek był pierwszy bieg po schodach. W sobotę - pierwsze zawody na orientację.
Bałam się, że się pogubię, dlatego umówiłam się z koleżanką że pobiegniemy razem, ale koleżanka się rozchorowała. No i klops...

Z moją orientacją w terenie to jest tak, że się gubię na własnym osiedlu. Trudno mi na zawołanie powiedzieć gdzie są kierunki świata. Jak wejdę do galerii handlowej lub do przejścia podziemnego to nigdy nie wiem gdzie wyjdę.
Urodzoną "orientalistką" z pewnością nie jestem. Ale...
Byłam przez wiele lat w harcerstwie i trochę się nabiegałam z mapą. Skończyłam też geografię, więc co nieco o kartografii mam pojęcie.
No i byłam kilka razy tu i tam sama. Zbiorowe wyjazdy się nie liczą, bo wtedy zawsze zwalam na innych kwestie nawigacyjne. Jak jestem sama to muszę się baaaardzo pilnować (więcej patrzenia na mapę niż na widoki), ale jakoś zawsze dawałam radę. To i teraz jakoś sobie poradzę - pomyślałam przed Mazowieckimi Mini Tropami (mini, bo główna impreza to Mazurskie Tropy).

Zawsze obiecuję sobie poprawę i znów popełniam te same błędy - czyli przygotowuję się do zawodów na ostatnią chwilę. Wieczór przed biegiem kompletuję graty, szukam w popłochu skarpetek, spodnie wiszą na suszarce (może wyschną do jutra?), isostaru kurcze blade już nie ma, więc do camel baga wlewam wodę zmieszaną z Bobofrutem Zosi. Dobrze, że pamiętałam kupić jednorazowe soczewki. Na zawodach w Mosznie pożyczałam szkła kontaktowe od kolegi, który miał nieco inną wadę wzroku...
Aha. Umówiłam się ze znajomą - Kaśką, która jechała na Tropy samochodem. Dobrze, że przytomnie zapytała mnie czy mam długie spodnie. Nie mam, a po co? (Mam zimowe, ale latem się w nich ugotuję). Kaśka zabrała dla mnie długie skarpety, co uratowało mi życie. No, życie może nie, ale nogi na pewno.

A więc jedziemy i plotkujemy. Kaśka biega z psem, więc pies też przyłącza się do rozmowy. Na starcie w Zimnych Dołach zaczynam się stresować. Niektórzy są wyposażeni w różne dziwne gadżety, o których istnieniu nawet nie miałam pojęcia. Na przykład kompas nakładany na kciuk (hę???). Albo mają przy sobie lupy. Staram się robić dobrą minę do złej gry. Pytam jednak na wszelki wypadek Kaśkę czy mogę chociaż zacząć razem z nią, żeby w ogóle zorientować się o co w tym wszystkim chodzi.


Odprawa. Zaraz dostaniemy mapy z punktami.

Za chwilę start. Wszyscy skupieni ;)

Przyczepiam numer startowy. Stresik jest.

Dostajemy mapy. Ruszamy we trójkę - Kaśka, jej kumpel Marcin i ja. No, we czwórkę znaczy się, bo jeszcze pies. Marcin i Kaśka są nieźle w te klocki. Od razu zaznaczają sobie kolejność zaliczania punktów, wszystko w biegu. Obczajają gdzie będzie przejście przez rzeczkę, którą przecinką dostać się na polanę. Na podstawie drzew domyślają się, gdzie jest obszar podmokły i  czy w związku z tym będzie można przejść. Od razu czytają przybliżoną odległość na mapie i potrafią ocenić ten dystans w terenie. Ja ledwie nadążam zastanowić się gdzie jestem.

Byłam pewna, że szybko odpadnę od nich ze względu na tempo. Ale okazuje się, że spokojnie nadążam, więc lecę razem z nimi. Odnajdujemy kolejne punkty oznaczone lampionami. I powoli zaczynam sama rozkminiać, gdzie powinniśmy biec dalej, gdzie powinny być punkty. Zastanawiam się nawet czy by się nie odłączyć, aby sama szukać punktów. Strach przed zgubieniem się jednak bierze górę i do końca pomykam z Kaśką, Marcinem i psem. Czas szybko zlatuje, bo głowa jest zajęta szukaniem punktów. Przedzieramy się przez chaszcze, pokrzywy i jeżyny (dzięki za te skarpety!!). Wreszcie odhaczamy ostatni, dwunasty punkt. Zostają nam jedynie 2 kilosy do bazy. Kaśka wypruwa jak z procy i ledwie nadążam. Wbiegamy na metę.

Nawet mi nie przyszło do głowy, że jesteśmy pierwszymi dziewczynami. A tu taka niespodzianka! Jestem na podium! Chwilę później przybiegają dwie dziewczyny, z którymi się kilka razy mijaliśmy.
Okazało się, że nasz wariant był chyba najlepszy - wyszło nam nieco ponad 21 km, podczas gdy niektórzy dygali 25-26 kilometrów. Cała akcja trwała niewiele ponad 3 godziny. Ale zleciało to szybciutko!
Ale następnym razem chciałabym sama wszystko znaleźć, to wynik będzie bardziej zasłużony.

Teraz można odpoczywać. Organizatorzy pomyśleli o wszystkim - pomarańcze, ciastka, spaghetti, ognicho z kiełbasami i piwko.
Najbardziej w imprezie podobało mi się to, że spotkałam masę znajomych, których nawet się tu nie spodziewałam. No i spróbowałam czegoś nowego. Było super. I dziękuję za to organizatorom!


Cóż za niespodzianka!

Nic nie widać, bo już zmrok, w każdym razie dostaję tu dyplom i nagrody (m.in. przewodnik rowerowy po Mazowszu)

czwartek, 9 października 2014

Najkrócej, najwyżej i z dzidzią na plecach

Bieg na 22. piętro wieżowca Skylight (nawet nie wiedziałam, że tak się nazywa ten budynek, chodzi o ten wysoki klocek przy Złotych Tarasach). 534 schody.
A to wszystko, by zebrać fundusze dla Leo - dzielnego chłopca, który niestrudzenie walczy z klątwą Ondyny. Tak się złożyło, że o Leo już słyszałam, bo to synek koleżanki mojej koleżanki. Myślę, że warto wesprzeć. W końcu każdemu może się urodzić chore dziecko.

fot. gdziebylec.pl


O biegu dowiedziałam się od Leszka dzień czy dwa przed imprezą. Ponieważ akurat miałam być w centrum Warszawy, pomyślałam - czemu nie? Zosia miała zostać z babcią. Ale potem logistyka samochodowo-dojazdowa okazała się skomplikowana i zdane byłyśmy z Zosią na siebie. Miałam już sobie odpuścić. Ale przyszło mi do głowy: mogę przecież pobiec z Zosią w chuście...

Zbiórka o 12:00. Spodziewałam się tłumu biegaczy, ale zebrana grupa zdawała się raczej reprezentować klientów siłowni, która znajduje się w wieżowcu, i która współorganizowała imprezę. Niektóre osoby miały baaardzo niebiegowe buty i zastanawiałam się, jak sobie poradzą.

Każdy dostał koszulkę i napój energetyczny. Trenerzy fitnessu prowadzili rozgrzewkę. W tym czasie Zosia zdążyła zasnąć w chuście.

fot. Kamila Kalinska.
Tak, wiem, że wyszłam to smutno, ale nie mam innego zdjęcia :)
Wreszcie start - bardzo nieoficjalny - w stylu: "no to ruszamy, ci co chcą szybciej niech ustawią się z z przodu". To mój pierwszy oficjalny bieg po schodach, poza tym Zosia śpi i nie chcę, żeby ktoś ją stuknął łokciem, więc ustawiam się z tyłu.

Ruszamy! Start tak nieoficjalny, że nie włączyłam stopera. O biegu nawet nie myślę, głównie żeby nie zbudzić Zosi. Ale staram się iść szybko, po dwa schodki. Szybko okazuje się, że ustawienie się z tyłu nie było najlepszym pomysłem, bo - mimo ok. 12 kilogramowego obciążenia - wyprzedzam ludzi, o ile jest przejście.

Wchodzenie po schodach jest męczące. Już to kilka razy przećwiczyłam na schodach przy Zamku Ujazdowskim. Teraz po kilkunastu piętrach zdążyłam się spocić i zasapać. Ale wciąż staram się szybciutko po dwa schodki, o ile ludzie (szczególnie w tych baaardzo niebiegowych butach) nie blokują przejścia.

Ani się obejrzałam, a tu już koniec. To najkrótszy bieg (taki nie do końca bieg) w mojej historii. Trwał zaledwie jakieś 4 lub 5 minut. 

Spociłam się, więc i Zosia jest mokra. Ale po chustowych doświadczeniach mam już przygotowane ciuchy na zmianę. Zosia dostaje w nagrodę konika. Nie takie złe to bieganie, co nie Zośka? :)