wtorek, 30 września 2014

Maraton Warszawski 2014

Od października rok temu przygotowywałam się do kwietniowego maratonu Orlen. Celem było złamanie 4 godzin. Przed biegiem bardzo się denerwowałam i chyba nie wierzyłam, że uda mi się utrzymać tempo 5:40 (niezbędne by złamać 4 godziny). I faktycznie nie udało się. Zeszłam z trasy jeszcze w pierwszej połowie.

Dlatego teraz, przed wrześniowym maratonem, postanowiłam pobiec wolniej. Tak, żeby ukończyć maraton. Gdybym zeszła i tym razem z trasy, chyba już całkiem zniechęciłabym się do miejskich maratonów.
Pech sprawił, że 3 tygodnie przed Maratonem Warszawskim miałam nawał roboty i kilka dni przed biegiem nie za bardzo pospałam. Przeczuwałam więc, że na maratonie nie zaszaleję.

Wiedziałam, że realne tempo, które jestem w stanie utrzymać to coś w okolicach 6 min/ kilometr.
Mój (luźny) plan zakładał powolny start - około 6,5 min/km, a potem przyspieszenie. A ogólnie to starałam się nie nastawiać zbytnio na konkretny czas. Na starcie ustawiłam się za zającem biegnącym na 4:20. Zaczęłam spokojnie i to była bardzo dobra strategia. Bo do 30. kilometra biegłam na luzie, czułam się dobrze.

W tym roku kibice spisali się na medal. Zarówno ci znajomi jak i ci nieznajomi. W ogóle to mam wrażenie, że z roku na rok jest więcej kibiców i coraz więcej przechodniów, którzy patrzą na biegaczy z podziwem czy nutą zazdrości, a coraz mniej z miną i spojrzeniem pod tytułem: " idźcie pobiegać w lesie zamiast całe miasto blokować!".

Jeszcze przed połową dystansu kibicowało mi kilkoro znajomych. Mniej więcej w połowie czekał na mnie najlepszy kibic - Kuba z Zosią i moją teściową. Szybki buziak od Zosi dodał mi sił ;)

Potem fajnie się biegło, bo po znanych mi terenach. Liczba kibiców od Świątyni Opatrzności i potem cały Ursynów była oszałamiająca!  Ursynów rządzi!

Cały czas starałam się nawadniać, bo mój organizm łatwo traci wodę. Na każdym punkcie piłam. A punkty były chyba co 2,5 kilometra. Poza tym na całej trasie wyciągnęłam w sumie trzy żele (jeden żel rozdawała na trasie firma Ale) i trzy kawałeczki banana. Pewnie trochę czasu na to straciłam. Ale czułam się nawodniona i odżywiona. Aha... Od mniej więcej drugiego kilometra chciało mi się sikać. I przy każdym toi toiu zastanawiałam się czy jeszcze wytrzymam. Ale ostatecznie dotrzymałam do mety. No i dobrze! Na każdym piciu traciłam może parę sekund. Ale na sikanie poszłoby co najmniej 2 minuty.

Tak jak wspomniałam, zmęczenie zaczęło się dawać we znaki po 30. kilometrze. Zrobiło się też jak dla mnie trochę za ciepło. Głowa jednak pracowała dobrze. No i wiedziałam, że gdzieś na Służewiu ma czekać moja siora, a na 33. Kilometrze- Krasus. I niespodzianka! Stali razem. Krasus swoim okrzykiem "zapie..laj!!" Nieco obudził moje już przytępione zmysły. Siora pobiegła ze mną kilkaset metrów i trochę sobie pogadałyśmy.



Na trasie było wiele zespołów muzycznych. Jak dla mnie super są zawsze bębny. Tym razem zespół na 35. kilometrze był moim faworytem, bo dał mi to czego właśnie potrzebowałam - prostych haseł, które sobie można powtarzać jak mantrę. Piosenkarz krzyczał: "jeszcze siedem, jeszcze siedem, 35 za tobą, a tylko siedem" itp. To było bardzo fajne.

W okolicach 36. kilometra zaczął się dla mnie kryzys i odrobinę zwolniłam. Głowa już też trochę odmawiała posłuszeństwa. Przez długi czas próbowałam odjąć 36 od 42 i uparcie wychodziło mi 7. Nie zgadzało mi się tylko to, że kilometr wcześniej śpiewali, że już tylko 7.

Grupa biegnąca na 4:10, koło której się plątałam przez większość trasy wyprzedziła mnie i już nie mogłam jej dogonić. Na szczęście znowu pojawił się Kuba, który przejechał obok mnie na rowerze do 39,5 kilometra. Gdyby nie Kuba pewnie zaczęłabym iść, a tak to głupio było. Ale gadać to już nie miałam siły. Mimo, że biegłam troszkę wolniej to na tym ostatnim odcinku wyprzedziłam wiele osób. Od 40 kilometra wstąpiła we mnie nowa energia, bo już wiedziałam, że meta tuż tuż i nieco przyspieszyłam. Wbiegnięcie na stadion było super przeżyciem, poczułam się jak na jakiejś olimpiadzie. Super. Wreszcie meta!

Wynik 4:11:53. Czyli niemal równo po 6 min/km. I życiówka! Nogi bolą trochę, ale nie jestem skrajnie zrypana. Jestem zadowolona, że przerwałam zły urok, który roztoczył się nad moimi maratonami. Znów mam ochotę na kolejne. Dotarło też do mnie, że w kwietniu nie dałabym rady złamać 4 godzin. Żeby urwać te 12 minut muszę jeszcze sporo popracować.

środa, 17 września 2014

Bieg po złotą mosznę


 W ostatnią sobotę odbyły się mikro-zawody aquathlonowe w towarzystwie znajomych. Nie byle gdzie! Bo w Mosznie w okolicach Brwinowa. Piękna nazwa. Więc organizatorzy zawody nazwali Mosznatlon. 
Zbiornik wodny w Mosznie
Wystartowało zaledwie 6 osób, ale jak to na takich mikro-zawodach – było przesympatycznie. Płynęliśmy około 400 metrów w dość chłodnych wodach Moszny. A potem był bieg na dystansie 4,5-5 km. Pływanie zajęło mi 10 minut i 50 sekund i wyskoczyłam na czwartej pozycji. Na biegu od razu spadłam na piątą pozycję (i piąta też ukończyłam) dobiegając do mety po 36 minutach i 23 sekundach niezwykle radosnego wysiłku.


fot. organizatorzy Mosznatlonu.

Byli kibice, były fotografie. A potem ognisko, kiełbaski, bułki itd. Medale jednak rozwaliły wszystkich. Medale w kształcie moszny! Ponieważ byłam jedyną dziewczyną – trafiła mi się złota moszna. Reszta medali była w kolorze … powiedzmy - mosznowym.

Genialne medale. Mój złoty. Mosznowy - pana JK.

Serio – takie małe imprezy są genialne. Chcę tak częściej. Tak więc ogromne podziękowania dla organizatorów.