Właśnie kończę siódmy tydzień zaplanowanego treningu. Jego celem głównym jest wiosenny maraton.
Póki co, udaje mi się wszystko realizować według tabelki, tylko kilka razy przełożyłam coś na inny dzień i raz w ogóle nie poszłam na planowe bieganie.
Dotychczas biegałam maksymalnie czterdzieści kilka kilometrów w tygodniu. Dla wytrawnych biegaczy to pewnie niewiele. Jednak chyba po raz pierwszy w życiu biegam konsekwentnie według rozsądnego planu, który został ułożony specjalnie dla mnie - przez pana JK.
Poza tym, chyba też pierwszy raz, zaczęłam robić szybkie biegi - na stadionie. Chyba to one najbardziej dają mi w kość.
O ile przy w miarę normalnym trybie życie nie potrzebuję zbyt wiele snu, tak ostatnio zaczęłam odczuwać seeeeeenność. Chyba nawet bardziej chce mi się teraz spać niż gdy Zosia była malutka i spała w trybie "półtorej godziny snu - półtorej godziny nie-snu - półtorej godziny snu...itd." Teraz, choć Zosia raczej przesypia całe noce, to najchętniej położyłabym się jeszcze razem z nią na dzienną drzemkę (na ogół jednak mam coś do roboty).
Poza tym stale jestem głodna. I znów - przy w miarę normalnym trybie życia jedzenie nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Co innego, gdy się trochę intensywniej człowiek rusza.
Ostatnio popełniłam niezłą głupotę - w lodówce praktycznie nic nie było, więc na śniadanie zjadłam słodką bułkę (pod domem mamy piekarnię). Po czym poszłam na dwugodzinne bieganie, w tym szybkie kółka na stadionie. Po niecałej godzinie byłam straaaaasznie głodna. Wróciłam do domu i zjadłam jakieś bezsensowne resztki, które były w lodówce. A po wykąpaniu się poszłam coś zjeść na miasto.
Jaki morał? Więcej spać, jeść niekoniecznie więcej, ale mądrzej, i robić zapasy w lodówce ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz