Kwietniowy Orlen Maraton miał być głównym biegiem w tym roku i pod tym kątem biegałam o kilku miesięcy. Pisałam już tutaj o swoich poprzednich maratonach i o tym, że denerwuję się tegorocznym biegiem. Bo założenie było jak dla mnie dość wyśrubowane - miałam złamać 4 godziny. Czyli miałam biec w tempie 5:40.
W przeciwieństwie do wielu moich startów, gdy rano przed wyjściem zastanawiam się, gdzie są moje skarpetki, czy jest czynny już sklep, żeby skoczyć po banany i dlaczego znów zapomniałam naładować zegarka, tym razem byłam przygotowana.
Miałam dzień wcześniej poukładane ubrania i wszystkie potrzebne rzeczy. Namówiłam mojego tatę, żeby przebiegł ze mną 2-3 kilometry. Miał czekać na 28 kilometrze. Z kolei pan JK czekał na mnie na 33 kilometrze i miał ze mną dobiec prawie do mety. Moja mama została z Zosią.
3,5 tygodnia wcześniej przebiegłam dokładnie po trasie maratońskiej pierwsze 30 kilometrów w tempie około 6:00. Trasę więc znałam.
Wszystko było niby przygotowane. Pan JK powtarzał mi, że dam radę.
Ale coś w mojej głowie już działo się nie tak.
Start! Zaczęłam biec po 5:40, a nawet niechcący nieco szybciej, może po 5:35.
Z reguły podczas takich długich biegów na początku cieszę się, że wreszcie biorę udział w zaplanowanych zawodach, rozglądam się, myślę sobie o czymś. Dopiero później przychodzi zmęczenie, nawet bardzo duże, ale wtedy z reguły jest już "bliżej niż dalej".
Tym razem było inaczej. Od samego początku byłam zmęczona. A może źle nastawiona? Sama nie wiem dokładnie co się działo z moim umysłem, ale jakoś nie miałam ochoty biec. Chyba nie wierzyłam, że uda mi się złamać te 4 godziny. A może po prostu byłam za słabo przygotowana?
Chyba bardziej chodziło o głowę, a nie o ciało. Bo przecież dwa tygodnie wcześniej biegłam w tym tempie półmaraton. I jeszcze miałam zapas energii.
A tu już na siódmym kilometrze miałam ochotę odpuścić sobie, wrócić do domu. Walczyłam z tym negatywnym podejściem, ale ono uporczywie wracało. Przed 15 kilometrem czułam się zmęczona. Zarówno fizycznie jak i psychicznie. Zeszłam z trasy.
Poczułam smutek, że nie skończę maratonu, ale przede wszystkim odczułam ulgę. Że nie muszę się już męczyć. :)
Może to nie był mój dzień?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz