Biegnę ścieżką przy Trasie Siekierkowskiej. Jakiś facet mach
do mnie i woła: „że też ci się chce dziewczyno w taką pogodę!”. Miałam
powiedzieć, że pogoda akurat nie jest zła (trochę zimno, trochę śniegu, ale za
to świeci słońce, nie ma wiatru), ale zdążyłam tylko rzucić: „ano chce mi się”.
Rzeczywiście miałam ochotę na bieganie. Pomijając plan
treningowy, chęć polepszenia kondycji itd. po prostu chciało mi się biegać. W sumie
ostatnio prawie zawsze mi się chce. Chociaż mam więcej obowiązków niż kiedyś, mam
mniej czasu i często jestem niewyspana. To chce mi się, bo mogę wtedy oderwać
się d wszystkiego, pomyśleć o czymś ciekawym, odprężyć się.
Niektórzy znajomi mówią, że im by się nie chciało biegać kilka razy w tygodniu. Mnie
też czasem się nie chce. Gdy jestem zmęczona, nie mam ochoty na bieganie. Ale
na ogół mimo, że mi się nie chce, to jednak idę biegać, czyli w jakimś sensie mi
się chce. Rozumiecie o co chodzi? No, „nie chcem ale muszem”.
Przyjemność z biegania nie wynika bowiem tylko z ochoty na
bieganie danego dnia, ale właśnie z tego, że się biega przez dłuższy czas,
pokonuje się to „niechcenie”, pracuje się nad sobą.
Już wiele razy w życiu biegałam przez jakiś czas, a potem
odpuszczałam sobie. Ciekawe, że moja motywacja ogromnie wzrosła od kiedy mam
Zosię. Nie wiem czy to jest jakoś związane. Ale mam wrazenie, że macierzyństwo
daje mi kopa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz