W kilku książkach znalazłam informację, że w 11 lub 12 tygodniu powinny mijać ewentualne dolegliwości ciążowe i powinna nadejść ochota na jedzenie.
Myślałam, że mnie to jakoś omija, bo ostatnie kilka dni czułam się beznadziejnie. I wciąż nie miałam szczególnego apetytu.
Od wczoraj czuję jednak zwiększone poklady energii. Dziś rano obudziłam się głooooodnaaaa!
Popędziłam do sklepu i nakupiłam rozmaitych produktów, po czym na śniadanie zjadłam całą kostkę białego sera (!) ze szczypiorkiem i rzodkiewką. Potem wcięłam ćwierć kilo czerwonych porzeczek.
Poszłam też na przebieżkę (to był dziś jeden z nielicznych momentów, kiedy nie jadłam). Dotychczasową trasę marszobiegową prawie w całości przebiegłam.
A po bieganiu zabrałam się znów za jedzenie - do wieczora były jeszcze: zupa z dyni, gotowana zielona fasolka, kilka kanapek, miska żurku, jabłka i orzechy włoskie... ufff.
A jednak książki miały rację :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz